Był artystą niejednoznacznym, objętym narodowym kultem, choć z pokolenia na pokolenie coraz słabiej rozumianym i postrzeganym coraz mniej jako standard pisarski, a w większym stopniu – jako jeden ze szpargałów uciążliwej podstawy programowej. Jak dzisiaj widzieć Stefana Żeromskiego?
Mit założycielski
Reklama
Powstanie styczniowe, jak pokazała historia, posłużyło za katalizator i supernową, z której wybuchu zrodził się geniusz polskiej prozy (nie ujmując bynajmniej Janowi Potockiemu, Paskowi, Krasickiemu, Rzewuskiemu et consortes czy Kraszewskiemu, który lśni na polskim firmamencie literackim jako oddzielna konstelacja, osobliwość nieomal). Trauma zaprzepaszczenia Polski jako ojczyzny i realnego bytu polityczno-społecznego i pogrążenia się w, jak się wówczas musiało zdawać, wiecznym marazmie zaborczej nietzscheańskiej otchłani, wypaliła się piętnem na duszach dwóch pokoleń artystów próbujących nawigować rzeczywistość tak dalece niesprzyjającą. Pierwszą falę stanowili Prusowie i Sienkiewiczowie, którzy sami garnęli się do powstańczej bitki (pierwszy wychodzi z niej zraniony w głowę i odarty ze szlachectwa, drugi zraniony hańbą odmowy poboru restytuuje swą godność mitem „Małego Rycerza”), drugą zaś – ich niewiele młodsi spadkobiercy, błądzący, uwięzieni w społecznej klęsce powstańczego mitu, którego nie byli już częścią. Stefan Żeromski należał do drugiej grupy (urodzony w 1864 r. był prawdziwym dzieckiem powstania) i jako pisarz musiał ścierać się z patriarchami pozytywizmu i demonami Młodej Polski. Starcie to przetrwał. Jak?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Trzeba rozrywać rany polskie, żeby się nie zabliźniły błoną podłości
Reklama
Żeromski doskonale czuł, że pozycjonuje się gdzieś między dychotomicznymi wichrami dziejów i wariantami polskości: między Sienkiewiczem, autokratorem polskości katolickiej, a Stanisławem Brzozowskim, ideowym apatrydą i apostołem ponadpaństwowej zjednoczonej ludzkości. Stąd zawieszenie Cezarego Baryki między tłumami w finale Przedwiośnia. Trzeba bowiem pamiętać, że wszelkie konstrukty patriotyzmu proponowane przez ówczesnych literatów nie miały materiału dowodowego w postaci wojen światowych, faszyzmu i komunizmu (jego nadejście przewidział paradoksalnie Nietzsche). Owe postulaty polskości były dziewicze, gorejące szczerością przekonań i naiwnością dziejową. Żeromski, przeżywszy biedę, gruźlicę, niezdaną przez rzeżączkę maturę (8-letnie gimnazjum męczył przez 12 lat...), nieukończone studia weterynaryjne i serię rozczarowań zawodowych, gdy próbował guwernerować po szlacheckich domach w Łysowie i Nałęczowie, doskonale rozumiał przygnębiającą naturę swoich czasów – wysadzonych z siodła szlachciców, mieszczan przygniecionych zaborczymi butami, chłopów i ich wiecznie nierówną walkę z nędzą i chorobami. Gdy Sienkiewicz-bożyszcze opisywał zamorskie kraje, a potem rzucił Trylogią na Polaków wieczny urok, Żeromski wzorem Prusa (którego przychylności się dorobił) wolał zejść między ludzi, między ich troski, i dostrzec palące rany, które wymagały i po 150 latach nadal wymagają gojenia. Był zagorzałym społecznikiem, próbującym transformować niesprawiedliwy świat potęgą słowa; postulował antytezę romantyczności – porzucać siebie, swoje interesy i uczucia na rzecz społeczeństwa, na rzecz sprawy polskiej. Wybór Judyma z Ludzi bezdomnych, by odtrącić miłość i szczęście własne dla lekarskiej misji wśród biedoty, jest paradygmatem zbliżonym konstrukcyjnie do hagiografii, a przecież...
Nie mówimy o świętoszku
Artysta i jego dzieło. Mariaż czy kohabitacja? Nierozerwalny węzeł talentu i predestynacji czy osobne byty, których łączenie może jedynie skazić świętość dzieła? To ponadczasowy dylemat, tym bardziej gdy ktoś gorliwy łaknie poznawać pisarskie biografie. Twórcy bardzo często nie dorastają do własnych postulatów, a grzebanie w ich słabościach niejednego strąciłoby z piedestału. Monument, jaki Żeromskiemu przypadł w narodzie, nie ma wyrytych nań wzmianek o romansach, miłostkach, schadzkach, dokumentnie spisywanych w dzienniku pisarza, o jego dzikiej, manichejskiej wojnie z własnymi popędami, o porzuconej żonie i późniejszej kochance, co się za drugą żonę uważała do śmierci. I jak próbował zszywać ten obyczajowy galimatias, kwaterując obie kobiety i ich z Żeromskim dzieci w Zakopanem (które jako pierwsze proklamowało niepodległość i jako Rzeczpospolita Zakopiańska miało nawet naszego literata za prezydenta!). Zostaje to Żeromskiemu wybaczone i zapomniane, podobnie jak jego agnostycyzm, zacięcie socjalistyczne. Dlaczego?
Czym jest polskość?
Reklama
Uruchamiam niniejszym dyskurs, który w tych czasach i dla mojego (wciąż młodego) pokolenia może być bolesny, spłycony bowiem jest zbyt często do starcia katolicyzmu z progresywnością. Tak jakby kwestie światopoglądowe, które są wyabstrahowane od tożsamości narodowej, mogły mieć na nią wpływ i tak jakby chrześcijaństwo, wyrwane przecież z dyktatu „narodu wybranego”, miało znów być czyimś sztandarem i godłem. Mam wrażenie, że omijamy sedno sprawy, a dzieje się tak dlatego, iż brak nam fundamentalnej perspektywy straty – polskość budowana bez Polski, pod pręgierzem zaborów, była jak ongiś łacińska Msza łącząca ludzi różnych proweniencji. Powstańcy listopadowi i styczniowi byli wszak progresywni, konserwatyści bowiem zbyt blisko mieli do carskiego lojalizmu. Bliżej im było do terrorystów-komunistów z rosyjskiej Narodnej Woli (toć właśnie Polak, Ignacy Hryniewiecki, w ich szeregach zabił w zamachu cara Aleksandra II), aniżeli do ziemian przywiązanych do swoich galicyjskich i warszawskich koniunktur z zaborcami. Zapominamy o tym. Zarzucić Żeromskiemu, że nie kochał Polski i języka polskiego jak Sienkiewicz, byłoby dla niego śmiertelną obrazą. Odwołuję się tutaj do – niestety – anachronicznego nieco konstruktu polskości jako wspólnoty i tożsamości kulturowej, łączonej językiem, sztuką i ziemią: świętą triadą świadomości zbiorowej. Nie ma, moim zdaniem, doskonalszej destylacji tego ideału. Dlaczego więc nazywam go z ubolewaniem anachronicznym?
Trwalszy niż spiż?
Miał rację Horacy, gdy prognozował swą nieśmiertelność. A jednak nie przewidział puszki Pandory, jaką dla człowieka okazują się powoli media społecznościowe. Nauczycieli w szkołach brak, a poloniści, którzy już ponad dwie dekady temu znaleźli autobiograficzny krzyk rozpaczy w losach Adama Miauczyńskiego w Dniu Świra, dzisiaj mocniej jeszcze przygnębieni dumają nad sensem swej misji. Przeczytałem niedawno niesamowitą wypowiedź autorstwa jednego z licealnych polonistów: „I tak sobie siedzimy. Z jednej strony ja i Jan Andrzej Morsztyn, z drugiej oni i TikTok”.
Porażające
Kim dla tych młodych ludzi ma być taki Żeromski? Kolejny oprawca z długiej listy lektur, których nikt nie czyta? Zmuszać ich do ślęczenia nad Syzyfowymi pracami, aż im jucha z oczu pocieknie? Sam profesor Zdzisław Jerzy Adamczyk, znawca Żeromskiego, przyznawał, że ów nie jest, jego zdaniem, pisarzem dobrym w znaczeniu łatwego odbioru jego dzieł, ale jest pisarzem wielkim, bo poruszał najważniejsze dla narodu i człowieka kwestie. Można z tym polemizować, ale Żeromski obok Sienkiewicza i Mickiewicza wywarł największy wpływ na polską literaturę. Nawet bez Nobla, którego przegrał z Reymontem. Kim więc winien być Żeromski dla nas, sto lat później?
Niedokończonym ołtarzem, wobec którego mamy narodowy dług. Tak to widzę. Dlatego też z czegoś, co miało być notką biograficzną, wyszedł mi quasi-esej i dlatego piszę tak mało o samych dziełach – wobec gigantów polskiej kultury mamy wieczny dług kontynuowania ich misji, niesienia w przyszłość żagwi polskości jako rdzenia, dla którego naszywki takie jak światopogląd są tylko wtórną błyskotką. Tak, warto czytać geniuszy pióra, to część ich schedy – zachęcam z całą mocą do lektury Przedwiośnia, Popiołów, Ludzi bezdomnych, ale i Dziejów grzechu! To jest jednak część dziedzictwa; resztą jest postawa umiłowania polszczyzny i ojczyzny jako korabia, którego my wszyscy stanowimy załogę.
