Ministrantami w parafii zajmuję się ja, ale od niepamiętnych czasów ich głównym przełożonym jest pan kościelny. Taki miejscowy zwyczaj i koloryt. Ma to swoje dobre strony, bo choćby wymusza dyscyplinę w zakrystii, ale rodzi też konflikty i tych jest chyba więcej niż pożytków. Przybiegają do mnie malcy z trzeciej klasy, po roku przygotowania z kandydatów, nowicjuszy stali się prawdziwymi ministrantami. Kościelny ich pogonił, bo nie zdali u niego egzaminu. To tak zwany, oczywiście, przez niego, egzamin praktyczny z posługi w kościele. Do egzaminu podeszli, ale oblali na trudnych słowach, jak mówią, i pan kościelny uznał, że nie są wystarczająco przygotowani. We mnie zawrzało. Powściągam się wobec chłopaków i mówię, żeby byli spokojni, ja to załatwię. Kościelnego nie ma pod ręką, zresztą rozmowa z nim skończyłaby się niechybnie awanturą, idę więc do proboszcza. Widząc moje wzburzenie, robi od razu zbolałą minę. To mnie jednak nie powstrzymuje. Drżącym z emocji głosem wygarniam te i inne, uzbierane w ostatnim czasie pretensje do pana kościelnego.
– Daj spokój – mówi flegmatycznie, jakby w kontrze do moich nerwów. – Nie zadrażniaj. Jak chce, niech ich pomusztruje jeszcze, tylko im wyjdzie na dobre.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
– Tak nie powinno być, on kwestionuje moje przygotowanie. Kto zajmuje się ministrantami?
Reklama
– Ja to wszystko wiem. Ale co w związku z tym mi radzisz, żebym zrobił? Mam wszcząć awanturę? Przecież ja się z nim nieustannie kłócę. Co to da? Zmienisz go, starego capa?
– To kto tu w końcu jest proboszczem? – Staję się prowokacyjny i niemiły.
– Uspokój się. Wiem, że cię to ubodło, on taki jest, gbur i zarozumialec. I co z tego. Zrozum też mnie. Prawda jest taka, że łatwiej jest zmienić wikarego niż kościelnego. To może zbyt brutalne, ale tak jest. Ja nie chcę zmieniać ciebie ani wyrzucać kościelnego skurczybyka. To co mam zrobić?
Zaszachował mnie proboszcz tym szczerym wyznaniem. Najpierw aż mowę straciłem z oburzenia, no ale kiedy się pomyśli na trzeźwo, to rzeczywiście, wikary dziś ten, a jutro tamten. A kościelny i grabarz w jednym to znacznie większy kłopot. Wikary jest z zewnątrz, z definicji na określony czas tylko, a kościelny z tymi wszystkimi powiązaniami rodzinnymi i znajomościami to połowa parafii. Nic nie odpowiadam na pytanie proboszcza, bo sam nie wiem, co miałbym mu radzić w takich okolicznościach.
– Ja tylko zreferowałem problem – mówię z niekrytą urazą w głosie, ale jednak pojednawczo.
– Ba.
I tak się rozstajemy tego dnia. Mnie trudno się uspokoić, wieczorem idę na długi spacer, żeby te nerwy wpuścić w obcasy. Wypatrzył mnie na grobli kulawy Franek, co kłusuje na proboszczowskich stawach.
– Ja tylko na wędkę, nie prądem jak inni – mówi usprawiedliwiająco. – Niech ksiądz nie mówi staremu, bo mnie znowu będzie publikował z ambony.
Reklama
– To czemu z uporem tu łowisz, nie masz innych stawów czy rzeki?
– Ha, bo on ma najlepsze rybki i biorą jak złoto. Ile ja bym się musiał nałazić po rzece. Kulawy jestem.
– Mówił ci przecież, że ci sam da, jak przyjdziesz.
– E tam, co to za frajda. A tak to piękny sport. On tu już łaził, sprawdzał, w krzakach byłem. Jeszcze raz przyjdzie, ale ja już mam dwie, jeszcze jedna i spadam. Niech ksiądz nie mówi, po co ma się denerwować. Ja za darmo nie chcę. Przyjdę mu wykosić potem trawę.
Siadamy na grobli, tyłem do plebanii, bo Franek kurzy, a tak by proboszcz z okna widział, że ktoś siedzi, i od razu by przygnał. Franek ma postrzał w nodze. Gajowy czy leśniczy go postrzelił, jak z sarną uciekał z lasu.
– Gówno mi zrobili, psa wzięli, myśleli, że mnie wytropią, że ja głupi do swojej chałupy polecę. – Franek do nikogo żalu nie ma, tym bardziej że to tyle lat temu było. O to mu zawsze chodziło, o to ryzyko, bo inaczej, jak mówi, to kicha.
– Nie wiem, czy ksiądz mnie zrozumie, nuda mnie zabija.
– Proboszcz tak ubolewa zawsze nad panem, że taki pan zdolny, tyle mógłby zrobić i żyć normalnie, a tak taki potencjał się marnuje.
Reklama
– Umarłbym, księżulku, z tej normalności. Ja wiem, że on mnie lubi, ja jego też. Czasem się wystroję i idę do kościoła, w pierwszej ławce siadam, żeby mnie widział. Cieszy się jak dziecko. Kościelnym mnie chciał zrobić. Dobry chłop, tylko marudny. Ale z drugiej strony jaki ma być? Przecież to proboszcz.
– Nie rozumiem, to co, że proboszcz? To już nie może być miły, tylko marudny?
– Tak właśnie, inaczej się nie da. Moja matka, świeć Panie nad jej duszą, też była marudna jak on. Jak się kto o kogo troszczy, to tak musi być. O, rybka wzięła. – Niesamowicie sprawnie przeskoczył na drugą stronę, rybki i wędkę zabrał, pomachał mi i zniknął w mroku.
Na drugi dzień słyszę z jadalni, jak proboszcz z kościelnym wchodzą do kuchni już z rozpoczętą awanturą.
– Coś się tak zawziął na tę łacinę? Sam przekręcasz w trzy dupy te terminy, a od chłopców wymagasz i po co?
– Ja przekręcam?! – Oburzenie kościelnego nie mieści się w słowach, aż głos ma piskliwy. – Trzeba uczyć tradycji i szacunku. Jak wy tego nie robicie, to ja muszę. Nie wiedzą, co to cingulum, tribulum, humerał. Nawet katafalku nie umieli zestawić prawidłowo.
– Czy tobie rozum odjęło? A po co ministranci, i to mali, mają katafalk zestawiać? To, zdaje się, twoje zadanie, nie?
– I co z tego? Mają znać, bo jakby mnie nie było, to co wtedy?
– Wikary się zajmuje ministrantami, nie ty. Rozumiesz? To się nie wtrącaj. Ty będziesz zbiórki im robił, uczył ich, w piłkę grał, wycieczki organizował, ty?
– Z jakiej racji, ja mam swoje obowiązki.
– I bardzo dobrze. To się nie wtrącaj i nie psuj mu roboty.
Reklama
– Ale zakrystia to mój teren i nie dopuszczę do posługi niedouczonych.
– Wiesz co? Ja cię jednak miałem za mądrzejszego. Idę, bo jeszcze chwila z tobą i apopleksji dostanę albo ataku woreczka żółciowego. Co za uparty osioł. Czyś ty aby nie ze Żmudzi?
– Skąd? Ja tutejszy, z dziada pradziada.
– Widać w takim razie, że to nie tylko żmudzka przypadłość. Tak czy inaczej, masz z wikarym dojść do porozumienia, chłopców przyjąć i nie cudować, bo cię na Franka wymienię.
Dopiero się zaczęło. Najpierw cisza. Taka, jakby wszystko na sekundę zamarło i nawet nikt nie oddychał, a potem piorun jasny strzelił w kościelnego. Najpierw cisnął kluczami od kościoła o stół, aż szyby zadzwoniły w plebanii, a potem czapką o ziemię.
– To tak, jego mać. Po tylu latach na Franka? Tego złodzieja i pijaczynę? Mnie na Franka? A kto nocami odławia ryby proboszczowi ze stawów? Mnie, poważnego kościelnego, na takiego? Na Franka? Wszystkiego mógłbym się spodziewać, tylko nie wdzięczności od proboszcza, ale czegoś takiego... – I zaczął płakać, ale tak żałośnie, jakby mu wszystko pomarło od razu, a on sam został na ziemi jak palec. No po prostu żywemu Bogu jak skrzywdzone dziecko.
Reklama
– Co mnie, cholera jasna, podkusiło z tym Frankiem wyjeżdżać? Uspokoić go nie mogłem. Naobiecywać mu musiałem, żeby go udobruchać, i to wszystko przez ciebie. Co z ciebie za chłop, że sam nie możesz sprawy załatwić, tylko do proboszcza lecisz. Nie przychodź mi tu więcej z takimi bzdetami. Trzeci dzień mnie wątroba boli. Przez was. A Frankowi drugiego kulasa przetrącę, powiedz mu. Wczoraj go znowu widziałem nad stawem.
Niemiło. Czuję się trochę winny całej tej awantury i nie mam żadnej satysfakcji. Chłopcy wprawdzie dopuszczeni do służenia przez majestat najwyższego pana kościelnego, ale kwas pozostał. Chwała Najwyższemu, nic tu jednak nie trwa długo – ani euforia, ani nieporozumienia czy waśnie. W końcu codziennie tyle się dzieje, że następne przykrywa to wcześniejsze i żyjemy już nowymi emocjami i sprawami. Kto by tam wracał do dawnych scysji czy awantur, nawet jak na bieżąco obfitość zdarzeń prowokuje i ponosi. Na widoku, prawie na progu, Adwent i Roraty. To teraz zaprząta całą uwagę, nie licząc wczesnych, całkowicie niespodziewanych przymrozków, które, ku zmartwieniu proboszcza, zwarzyły wszystkie grzyby w lesie. Sezon zapowiadał się długi i obfity. Proboszcz miał już naszykowane koszyki na zieleniatki, a tu klops.
– Rok zmarnowany. No cóż, pewnie można było wcześniej, a nie zwlekać do ostatniej chwili. Chociaż z drugiej strony, co to szkodziło komu poczekać z tym przymrozkiem jeden dzień. Przebacz, Panie, głupie myśli, ale zieleniatek i tak żal. Żebyś – mówi mi w tym samym ciągu – miał przygotowany plan na jutro. Co się patrzysz jak ciele na malowane wrota? Sztab jest, o Adwencie radzimy. Twoja działka to Roraty. Co, jak z lampionami, oprawą liturgii, kto mówi, procesja, przy którym ołtarzu, jakaś zachęta i w ogóle. W tamtym roku były składane serduszka z dobrymi uczynkami, a teraz co? Dekoracja nowa by się przydała. Z panną Skotnicką się naradź i przedstawisz, co i jak. To trzeba wcześniej wiedzieć, żebyśmy mieli nad czym radzić. Spodziewam się, że dodasz coś nowego, a nie zawsze to samo. Nie za długo mów, bo spraw jest dużo, a nie będziemy nad tym ślęczeć cały dzień. No...
Wydawało się, że ma jeszcze coś dopowiedzieć, bo gestykulacja trwała, ale się chyba rozmyślił. Dziwnie to wyglądało, jakby oglądało się tańczących bez słyszenia muzyki. Wreszcie i ręce umilkły, opadły po bokach wydatnego proboszczowskiego brzucha. Patrzył pytająco, ale wydawało mi się, że odrobinę zaczepnie, więc choć miałem wątpliwości odnośnie do tych nowych obowiązków, uznałem, że pewnie lepiej zaczekać na sposobniejszą chwilę. I z takim obopólnym niedosytem poszliśmy każdy w swoją stronę.
